Przyszedł czas na dni próbne. Pojawiam się o umówionej godzinie, pełna chęci i zapału. Rozglądam się, już nie jako klientka, tylko przyszły sprzedawca – jednak ilość wszelkich butelek jest lekko onieśmielająca. Po wstępnych przywitaniach i formalnościach przechodzimy do konkretów, oprowadzania po sklepie: - Tu mamy wina słodkie i półsłodkie, tutaj wzmacniane. Ten rząd to wina francuskie, tamten portugalskie, włoskie, zahaczamy o gruzińskie – dłonie latają w każdą stronę, wskazując rzędy, wyższe niższe półki – wkraczamy w brazylijskie, Chile, Nowa Zelandia, Australia, półwytrawne, wina musujące, Szampany, Cavy, polskie, cydry. To tak mniej więcej, na początek.
A-ha. Zdążyłam się zgubić w okolicach Gruzji. Podchodzę do konkretnych półek, patrzę na etykiety: Merlot, Reserva, Chateau, Cava, Bordeaux, Cabernet, Prosecco, Brunello di Montalcino, Chianti... Z tymi nazwami się już spotkałam. Nie wszystkie potrafię rozszyfrować, ale przynajmniej kojarzę. Niestety należą do nielicznych. Przerażająca większość haseł mogłaby być równie dobrze napisana w Suahili – Sensale, Vimont, Valpolicella, Montes, Talinay, Vicariati, Beato Nuno, Navajas, Rkatsiteli, Gewürztraminer, Restina. A to „tylko” wina. Przy półkach z mocnymi alkoholami nie jest lepiej: Sarajishvili, Botucal, Pimm’s, Kruškovac, Yamazaki, Courvoisier, Bunnahabhain. Wchodzi klient. - Dzień dobry. Wino białe, delikatne jakieś chciałam kupić.